Przejdź do głównej zawartości

Najlepsze pisarstwo

 


w głębi doliny potęgował się i przeszedł w zgiełk, wśród którego, na tle rozmów tysięcy ludzi, można było odróżnić śpiewy, głosy fletów, skrzyp wozów, rżenie koni i krzyki dowódców. Ramzesowi serce zaczęło bić gwałtownie; już nie mógł pohamować cie- kawości i wdrapał się na skalisty cypel, skąd było widać znaczną część doliny.

Otoczony kłębami żółtawego kurzu, z wolna posuwał się libijski korpus niby kilkuwior- stowy wąż upstrzony niebieskimi, białymi i czerwonymi plamami.

Wpisy

Strony

Wpisy

Strony

Wpisy

Strony

Wpisy

Strony

Wpisy

Strony

Wpisy

Strony

Wpisy

Strony

Wpisy

Strony

Wpisy

 

Strony

Wpisy

 

Strony

Wpisy

Strony

Wpisy

Strony

Na czele maszerowało kilkunastu jeźdźców, z których jeden odziany w białą płachtę sie- dział na koniu jak na ławie, zwiesiwszy obie nogi na lewą stronę. Za jeźdźcami szła gromada procarzy w szarych koszulach, potem jakiś dostojnik w lektyce, nad którą niesiono duży para- sol. Dalej oddział kopijników, w bluzach niebieskich i czerwonych, potem wielka banda ludzi prawie nagich, zbrojnych w maczugi, znowu procarze i kopijnicy, i znowu procarze, a za nimi czerwony oddział z kosami i toporami. Szli mniej więcej po czterech w szeregu; ale mimo krzyku oficerów porządek ten ciągle łamał się i następujące po sobie czwórki zbijały się w gromady.

Śpiewając i rozmawiając hałaśliwie wąż libijski z wolna wypełznął w najszerszą część do- liny, naprzeciw hut i jezior. Tu porządek zwichrzył się jeszcze bardziej. Maszerujący naprzód stanęli; mówiono im bowiem, że w tym miejscu będzie wypoczynek; a tymczasem dalsze kolumny przyśpieszyły kroku, ażeby prędzej dojść do celu i odpocząć. Niektórzy wybiegali z szeregu i położywszy broń rzucali się w jezioro lub dłonią czerpali jego cuchnącą wodę; inni zasiadłszy na ziemi wydobywali z torby daktyle albo z glinianych butelek pili wodę z octem.

Wysoko, nad obozem, krążyło kilka sępów.

Ramzesa na ten widok ogarnął nieopisany żal i strach. Przed oczyma zaczęły mu latać muszki, stracił przytomność i przez mgnienie oka zdawało mu się, że oddałby tron, byle nie znajdować się w tym miejscu i nie widzieć tego, co nastąpi. Zsunął się z cypla i obłąkanymi oczyma patrzył przed siebie.

Wtem zbliżył się do niego Pentuer i mocno targnął go za ramię.

-  Ocknij się, wodzu - rzekł. - Patrokles czeka na rozkazy...

-  Patrokles?... - powtórzył książę i obejrzał się.


Przed nim stał Pentuer, blady, ale spokojny. O parę kroków dalej równie blady Tutmozis w drżących rękach trzymał oficerską świstawkę. Zza pagórka wychylali się żołnierze, na któ- rych twarzach widać było głębokie wzruszenie.

-  Ramzesie - powtórzył Pentuer - wojsko czeka...

Książę z rozpaczliwą determinacją spojrzał na kapłana i zduszonym głosem szepnął:

-  Zaczynać...

Pentuer podniósł do góry swój błyszczący talizman i nakreślił nim kilka znaków w powie- trzu. Tutmozis cicho świsnął, świst ten powtórzył się w dalszych wąwozach na prawo i na lewo i - na wzgórza poczęli wdrapywać się egipscy procarze.

Było około dwunastej w południe.

Ramzes powoli ochłonął z pierwszych wrażeń i uważniej począł oglądać się dokoła. Wi- dział swój sztab, oddział kopijników i toporników pod dowództwem starych oficerów, wresz- cie procarzy leniwie wchodzących na skałę... I był pewny, że ani jeden z tych ludzi nie tylko nie pragnie zginąć, ale nawet nie chciałby walczyć i ruszać się pod straszliwą spiekotą.

Nagle ze szczytu któregoś pagórka rozległ się ogromny głos, potężniejszy od lwiego ryku:

-   Żołnierze jego świątobliwości faraona, rozbijcie tych psów libijskich!... Bogowie są z wami!...

Nadnaturalnemu głosowi odpowiedziały dwa nie mniej potężne: przeciągły okrzyk egip- skiej armii i niezmierny zgiełk Libijczyków...

Książę już nie potrzebując ukrywać się wszedł na pagórek, skąd dobrze było widać nie- przyjaciół. Przed nim ciągnął się długi łańcuch procarzy egipskich jakby wyrosłych spod zie- mi, a o paręset kroków rojący się wśród tumanów pyłu obóz libijski. Odezwały się trąbki, świstawki i przekleństwa barbarzyńskich oficerów nawołujących do porządku. Ci, którzy sie- dzieli, zerwali się, którzy pili wodę, schwyciwszy broń biegli do swoich, chaotyczne tłumy poczęły rozwijać się w szeregi, a wszystko wśród wrzasków i tumultu.

Tymczasem procarze egipscy wyrzucali po kilka pocisków na minutę, spokojnie, porząd- nie, jak na musztrze. Dziesiętnicy wskazywali swoim oddziałkom gromady nieprzyjacielskie, w które należało trafiać, a żołnierze w ciągu paru minut zasypywali je gradem ołowianych kul i kamieni. Książę widział, że po każdej takiej salwie gromadka Libijczyków rozpraszała się, a bardzo często jeden zostawał na miejscu.

Mimo to libijskie szeregi uformowały się i cofnęły za linię pocisków, wysunęli się zaś na- przód ich procarze i z równą szybkością i spokojem zaczęli odpowiadać Egipcjanom. Czasa- mi wśród łańcucha ich wybuchały śmiechy i okrzyki radości, a wówczas padał jakiś procarz egipski.

Niebawem nad głową księcia i jego orszaku zaczęły warczyć i świstać kamienie. Jeden, zręczniej rzucony, uderzył w ramię adiutanta i złamał mu kość, drugi strącił hełm innemu adiutantowi, trzeci padł u nóg księcia, rozbił się o skały i twarz wodza zasypał okruchami gorącymi jak ukrop.

Libijczycy głośno śmieli się coś wykrzykując; prawdopodobnie złorzeczyli wodzowi. Strach, a nade wszystko żal i litość, wszystko to w jednej chwili uciekło z duszy Ramzesa.

Nie widział już przed sobą ludzi zagrożonych cierpieniem i śmiercią, ale szeregi dzikich zwierząt, które trzeba wytępić lub obezwładnić. Machinalnie sięgnął do miecza, aby popro- wadzić czekających na rozkaz kopijników, ale wstrzymała go pogarda. On miałby plamić się krwią tej hołoty!... Od czegóż są żołnierze?

Tymczasem walka trwała dalej, a mężni procarze Libijscy wykrzykując, nawet śpiewając, zaczęli posuwać się naprzód. Z obu stron pociski burczały jak chrabąszcze, brzęczały jak rój pszczół, niekiedy uderzały się nawzajem w powietrzu z trzaskiem, a co parę minut, po tej i po tamtej stronie, jakiś wojownik cofał się na tyły jęcząc, albo martwy padał na miejscu. Innym jednak nie psuło to humoru: walczyli ze złośliwą radością, która stopniowo przeradzała się we wściekły gniew i zapomnienie o sobie.


Wtem z daleka, na prawym skrzydle, rozległy się głosy trąbek i wielokrotnie powtarzane okrzyki. To nieustraszony Patrokles, pijany już od świtu, zaatakował tylną straż nieprzyjaciel- ską.

-  Uderzyć!... - zwołał książę.

Natychmiast rozkaz ten powtórzyła trąbka jedna, druga... dziesiąta, i po chwili ze wszyst- kich wąwozów poczęły wysuwać się egipskie setnie. Rozsypani na wzgórzach procarze zdwoili wysiłki, a tymczasem w dolinie, bez pośpiechu, ale i bez nieporządku ustawiały się naprzeciw Libijczykom czteroszeregowe kolumny kopijników i toporników egipskich z wol- na posuwając się naprzód.

-  Wzmocnić środek - rzekł następca.

Trąbka powtórzyła rozkaz. Za dwoma kolumnami pierwszej linii stanęły dwie nowe ko- lumny. Nim Egipcjanie ukończyli ten manewr, wciąż pod gradem pocisków, już Libijczycy naśladując ich uszykowali się w ośm szeregów naprzeciw głównego korpusu.

- Podsunąć rezerwy - rzekł książę. - Spojrzyj no - zwrócił się do jednego z adiutantów - czy lewe skrzydło już gotowe.

Adiutant, ażeby lepiej ogarnąć wzrokiem dolinę, pobiegł między procarzy i - nagle padł, ale dawał znaki ręką. W jego zastępstwie wysunął się inny oficer i niebawem przybiegł oświadczając, że oba skrzydła książęcego oddziału już stoją uszykowane.

Od strony oddziału Patroklesa zgiełk wzmacniał się i naraz podniosły się nad wzgórza gę- ste, czarne kłęby dymu. Do księcia przybiegł oficer od Pentuera z doniesieniem, że greckie pułki zapaliły obóz Libijczyków.

-  Rozbić środek - rzekł książę.

Kilkanaście trąbek, jedna po drugiej, zagrały hasło do ataku, a gdy umilkły, w środkowej kolumnie rozległa się komenda, rytmiczny łoskot bębnów i szmer nóg piechoty maszerującej z wolna, do taktu.

- Raz... dwa!... raz... dwa!... raz... dwa!...

Teraz komendę powtórzono na prawym i na lewym skrzydle; znowu zawarczały bębny i skrzydłowe kolumny ruszyły naprzód: raz... dwa!... raz... dwa!...

Libijscy procarze zaczęli cofać się zasypując kamieniami maszerujących Egipcjan. Ale choć coraz upadał jakiś żołnierz, kolumny szły, ciągle szły z wolna, porządnie: raz... dwa!... raz... dwa!...

Żółte tumany, wciąż gęstniejące, znaczyły pochód egipskich batalionów. Procarze nie mo- gli już miotać kamieni i nastała względna cisza, wśród której rozlegały się jęki i szlochania ranionych wojowników.

-  Rzadko kiedy tak dobrze maszerowali na musztrach! - zawołał książę do sztabu.

-  Nie boją się dziś kija - mruknął stary oficer.

Odległość między obłokiem kurzu ze strony Egipcjan a - Libijczykami zmniejszała się z każdą chwilą; lecz barbarzyńcy stali nieporuszeni, a poza ich linią ukazał się tuman. Oczywi- ście jakaś rezerwa wzmacniała kolumnę środkową, której groził najmocniejszy atak.

Następca zbiegł z pagórka i dosiadł konia; z wąwozu wylały się ostatnie rezerwy egipskie i uszykowawszy się czekały na rozkaz. Za piechotą wysunęło się kilkuset azjatyckich jeźdźców na koniach drobnych, ale wytrwałych.

Książę pogonił za maszerującymi do ataku i o sto kroków dalej znalazł nowy pagórek, niewysoki, lecz pozwalający ogarnąć całe pole bitwy. Orszak, azjatyccy kawalerzyści i ko- lumna rezerwowa podążyły za nim.

Książę niecierpliwie spojrzał ku lewemu skrzydłu, skąd miał przyjść Mentezufis, lecz nie przychodził. Libijczycy stali nieporuszeni, sytuacja wyglądała coraz poważniej.

Korpus Ramzesa był najmocniejszy, ale też miał przeciw sobie prawie całą siłę libijską. Ilościowo obie strony równoważyły się, książę nie wątpił o zwycięstwie, ale zaniepokoił się o ogrom strat wobec tak mężnego przeciwnika.


Zresztą bitwa ma swoje kaprysy. Nad tymi, którzy już poszli do ataku, skończył się wpływ naczelnego wodza. On już nie ma ich; on ma tylko pułk rezerwowy i garstkę jeźdźców. Gdy- by więc jedna z kolumn egipskich została rozbita albo gdyby nieprzyjacielowi przybyły znie- nacka nowe posiłki...

Książę potarł czoło: w tej chwili odczuł całą odpowiedzialność naczelnego wodza. Był jak gracz, który wszystko postawiwszy rzucił już kości i pyta: jak one się ułożą?...

Egipcjanie byli o kilkadziesiąt kroków od libijskich kolumn. Komenda... trąbki... bębny warknęły śpieszniej i wojska ruszyły biegiem: raz - dwa - trzy!... raz - dwa - trzy!... Ale i po stronie nieprzyjaciół odezwała się trąbka, zniżyły się dwa szeregi włóczni, uderzono w bęb- ny... Biegiem!... Wzniosły się nowe kłęby pyłu, potem zlały się w jeden ogromny tuman... Ryk ludzkich głosów, trzask włóczni, szczękanie kos, niekiedy przeraźliwy jęk, który wnet tonął w ogólnej wrzawie...

Na całej linii bojowej już nie było widać ludzi, ich broni, nawet kolumn, tylko żółty pył rozciągający się w formie olbrzymiego węża. Gęstszy tuman oznaczał miejsce, gdzie starły się kolumny, rzadszy - gdzie była przerwa.

Po kilku minutach szatańskiej wrzawy następca spostrzegł, że kurzawa na lewym skrzydle bardzo powoli wygina się w tył.

-  Wzmocnić lewe skrzydło! - zawołał.

Połowa rezerwy pobiegła we wskazanym kierunku i znikła w tumanach; lewe skrzydło wyprostowało się, podczas gdy prawe z wolna szło naprzód, a środek, najmocniejszy i naj- ważniejszy, ciągle stał w miejscu.

-  Wzmocnić środek - rzekł książę.

Druga połowa rezerwy poszła naprzód i zniknęła w kurzawie. Krzyk na chwilę powiększył się, ale ruchu naprzód nie było widać.

-  Ogromnie biją się ci nędznicy!... - odezwał się do następcy stary oficer z orszaku. - Wiel- ki czas, ażeby przyszedł Mentezufis...

Książę wezwał dowódcę azjatyckiej kawalerii.

-  Spojrzyj no tu na prawo - rzekł - tam musi być luka. Wjedź tam ostrożnie, ażebyś nie po- deptał naszych żołnierzy, i wpadnij z boku na środkową kolumnę tych psów...

-  Muszą być na łańcuchu, bo coś za długo stoją - odparł śmiejąc się Azjata.

Zostawił przy księciu ze dwudziestu swoich kawalerzystów, a z resztą pojechał kłusem, wołając:

-  Żyj wiecznie, wodzu nasz!...

Spiekota była nieopisana. Książę wytężył wzrok i ucho starając się przeniknąć ścianę pyłu. Czekał... czekał... Nagle wykrzyknął z radości: środkowy tuman zachwiał się i posunął trochę naprzód.

Znowu stanął, znowu posunął się i zaczął iść powoli, bardzo powoli, ale naprzód... Wrzawa kotłowała się tak straszna, że nie można było zorientować się, co oznacza: gniew,

triumf czy klęskę.

Wtem prawe skrzydło zaczęło w dziwaczny sposób wyginać się i cofać. Poza nim ukazał się nowy tuman kurzu. Jednocześnie nadbiegł konno Pentuer i zawołał:

-  Patrokles zajmuje tyły Libijczykom!...

Zamęt na prawym skrzydle powiększał się i zbliżał ku środkowi pola walki. Było widocz- ne, że Libijczycy zaczynają się cofać i że popłoch ogarnia nawet główną kolumnę.

Cały sztab księcia, wzburzony, rozgorączkowany, śledził ruchy żółtego pyłu. Po kilku mi- nutach niepokój odbił się i na lewym skrzydle. Tam już Libijczycy zaczęli uciekać.

-  Niech nie zobaczę jutro słońca, jeżeli to nie jest zwycięstwo!... - zawołał stary oficer.

Przyleciał goniec od kapłanów, którzy z najwyższego pagórka śledzili przebieg bitwy, i doniósł, że na lewym skrzydle widać szeregi Mentezufisa i że Libijczycy są z trzech stron otoczeni.


-  Uciekaliby już jak łanie - mówił zadyszany poseł - gdyby nie przeszkadzały im piaski.

-  Zwycięstwo!... Żyj wiecznie, wodzu!... - krzyknął Pentuer. Było dopiero po drugiej.

Azjatyccy jeźdźcy zaczęli wrzaskliwie śpiewać i puszczać w górę strzały na cześć księcia. Sztabowi oficerowie zsiedli z koni, rzucili się do rąk i nóg następcy, wreszcie zdjęli go z sio- dła i podnieśli w górę wołając:

-  Oto wódz potężny!... Zdeptał nieprzyjaciół Egiptu!... Amon jest po jego prawej i po lewej ręce, więc któż mu się oprze?...

Tymczasem Libijczycy wciąż cofając się weszli na południowe pagórki piaszczyste, a za nimi Egipcjanie. Teraz co chwilę wynurzali się z obłoków kurzu jezdni i przybiegali do Ramzesa.

-  Mentezufis zabrał im tyły!... - krzyczał jeden.

-  Dwie setki poddały się!... - wołał drugi.

-  Patrokles zajął im tyły!...

-  Wzięto Libijczykom trzy sztandary: barana, lwa i krogulca...

Koło sztabu robiło się coraz tłumniej: otaczali go ludzie pokrwawieni i obsypani pyłem.

-  Żyj wiecznie!... żyj wiecznie, wodzu!...

Książę był tak rozdrażniony, że na przemian śmiał się, płakał i mówił do swego orszaku:

-   Bogowie zlitowali się... Myślałem, że już przegramy... Nędzny jest los wodza, który nie wydobywając miecza, a nawet nic nie widząc musi odpowiadać za wszystko...

-  Żyj wiecznie, zwycięski wodzu!... - wołano.

-   Dobre mi zwycięstwo!... - zaśmiał się książę. - Nawet nie wiem, w jaki sposób zostało odniesione...

-  Wygrywa bitwy, a potem dziwi się!... - krzyknął ktoś z orszaku.

-  Mówię, że nawet nie wiem, jak wygląda bitwa... - tłomaczył się książę.

-   Uspokój się, wodzu - odparł Pentuer. - Tak mądrze rozstawiłeś wojska, że nieprzyjaciele musieli być rozbici. A w jaki sposób?... to już nie należy do ciebie, tylko do twoich pułków.

-  Nawet miecza nie wydobyłem!... Jednego Libijczyka nie widziałem!... - biadał książę.

Na południowych wzgórzach jeszcze kłębiło się i wrzało, lecz w dolinie pył zaczął opadać; tu i owdzie jak przez mgłę widać było gromadki żołnierzy egipskich z włóczniami już pod- niesionymi w górę.

Następca zwrócił konia w tamtą stronę i wjechał na opuszczone pole bitwy, gdzie dopiero co stoczyła się walka środkowych kolumn. Był to plac szeroki na kilkaset kroków, skopany głębokimi jamami, zarzucony ciałami rannych i poległych. Od strony, z której zbliżał się książę, leżeli w długim szeregu, co kilka kroków, Egipcjanie, potem nieco gęściej Libijczycy, dalej Egipcjanie i Libijczycy pomięszani ze sobą, a jeszcze dalej prawie sami Libijczycy.

W niektórych miejscach zwłoki leżały przy zwłokach: niekiedy w jednym punkcie zgro- madziło się trzy i cztery trupy. Piasek był popstrzony brunatnymi plamami krwi; rany były okropne: jeden wojownik miał odcięte obie ręce, drugi rozwaloną głowę do tułowia, z trze- ciego wychodziły wnętrzności. Niektórzy wili się w konwulsjach, a z ich ust, pełnych piasku, wybiegały przekleństwa albo błagania, ażeby ich dobito.

Następca szybko minął ich nie oglądając się, choć niektórzy ranni na jego cześć wydawali słabe okrzyki.

Niedaleko od tego miejsca spotkał pierwszą gromadę jeńców. Ludzie ci upadli przed nim na twarze błagając o litość.

-  Zapowiedzcie łaskę dla zwyciężonych i pokornych - rzekł książę do swego orszaku.

Kilku jeźdźców rozbiegło się w rozmaitych kierunkach. Niebawem odezwała się trąbka, a po niej donośny głos:

-  Z rozkazu jego dostojności księcia naczelnego wodza ranni i niewolnicy nie mają być za- bijani!...


W odpowiedzi na to odezwały się pomięszane krzyki, zapewne jeńców.

-  Z rozkazu naczelnego wodza - wołał śpiewającym tonem inny głos, w innej stronie - ran- ni i niewolnicy nie mają być zabijani!...

A tymczasem na południowych wzgórzach walka ustała i dwie największe gromady Libij- czyków złożyły broń przed greckimi pułkami.

Mężny Patrokles, skutkiem gorąca, jak sam mówił, czy też rozpalających trunków, jak mniemali inni, ledwie trzymał się na koniu. Przetarł załzawione oczy i zwrócił się do jeńców:

-   Psy parszywe! - zawołał - którzy podnieśliście grzeszne ręce na wojsko jego świątobli- wości (oby was robaki zjadły!), wyginiecie jak wszy pod paznogciem pobożnego Egipcjanina, jeżeli natychmiast nie odpowiecie: gdzie podział się wasz dowódca, bodaj mu trąd stoczył nozdrza i wypił kaprawe oczy!...

W tej chwili nadjechał następca. Jenerał powitał go z szacunkiem, ale nie przerywał śledztwa:

-  Pasy każę z was drzeć!... powbijam na pale, jeżeli natychmiast nie dowiem się, gdzie jest ta jadowita gadzina, ten pomiot dzikiej świni rzucony w mierzwę...

-  A, o gdzie nasz wódz!... - zawołał jeden z Libijczyków wskazując na gromadkę konnych, którzy z wolna posuwali się w głąb pustyni.

-  Co to jest? - zapytał książę.

-  Nędzny Musawasa ucieka!... - odparł Patrokles i o mało nie spadł na ziemię. Ramzesowi krew uderzyła do głowy.

-  Więc Musawasa jest tam i uciekł?... - Hej! kto ma lepsze konie, za mną!...

-  No - rzekł śmiejąc się Patrokles - teraz sam beknie ten złodziej baranów!... Pentuer zastąpił drogę księciu.

-  Wasza dostojność nie możesz ścigać zbiegów!...

-   Co?... - wykrzyknął następca. - Przez całą bitwę nie podniosłem na nikogo ręki i jeszcze teraz mam wyrzec się wodza libijskiego?... Cóż by powiedzieli żołnierze, których wysyłałem pod włócznie i topory?...

-  Armia nie może zostać bez wodza...

-   A czyliż tu nie ma Patroklesa, Tutmozisa, wreszcie Mentezufisa? Od czegoż jestem wo- dzem, gdy mi nie wolno zapolować na nieprzyjaciela?... Są od nas o kilkaset kroków i mają zmęczone konie.

-  Za godzinę wrócimy z nimi... Tylko rękę wyciągnąć... - szemrali jezdni Azjaci.

-  Patrokles... Tutmozis... zostawiam wam wojsko... - zawołał następca. - Odpocznijcie, a ja tu zaraz wrócę...

Spiął konia i pojechał truchtem, grzęznąc w piasku, a za nim ze dwudziestu jezdnych i Pentuer.

-  Ty tu po co, proroku? - zapytał go książę. - Prześpij się lepiej... Oddałeś nam dzisiaj waż- ne usługi...

-  Może jeszcze się przydam - odparł Pentuer.

-  Ale zostań... rozkazuję ci...

-  Najwyższa rada poleciła mi na krok nie odstępować waszej dostojności. Następca gniewnie otrząsnął się.

-  A jeżeli wpadniemy w zasadzkę? - spytał.

I tam nie opuszczę cię, panie - rzekł kapł

Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Gdyby to pisarz

  jego głosie było tyle życzliwości że ździwiony książę zamilkł i pozwolił mu jechać. Byli w pustyni mając o paręset kroków za sobą armię, o kilkaset kroków przez sobą ucie- kających. Lecz pomimo bicia i zachęcania koni do biegu, zarówno ci, którzy uciekali, jak i ci, co ich gonili, posuwali się z wielkim trudem. Z góry zalewał ich straszliwy żar słoneczny, w usta, nos, a nade wszystko w oczy wciskał się im drobniutki, lecz ostry pył, a pod nogami koni, na każdym kroku, zapadał się rozpalony piasek. W powietrzu panował zabijający spo- kój. -   Przecież ciągle tak nie będzie - rzekł następca. Wpisy Free GOG Game Sang Froid Free GOG Game Giveaway Jotun Free GOG Game Giveaway CAYNE Free GOG Game Flight of the Amazon Queen Free GOG Game Ultima 4 Steam Game DHL Free Key Giveaway Septerra Core Giveaway GOG Game Beneath a Steel Sky Homefront Steam Game Free Key humblebundle Giveaway Knightshift Steam Game DHL Free Key Giveaway Giveaway Steam Game Free Key Total War Warha

To co duplik

  -    Przekleństwo wam!... Chcieliście mieć żydowskiego króla, a oto król... O, czemużem, nieszczęsna, usłuchała waszych rad zdradzieckich... Zatoczyła się i znowu przypadła do kołyski jęcząc: -    Mój synek... mój mały Seti!... Taki był piękny, taki mądry... Dopiero co wyciągał do mnie rączki... Jehowo!...- krzyknęła - oddaj mi go, wszakże to w twojej mocy... Bogowie egipscy, Ozirisie... Horusie... Izydo... Izydo, przecie ty sama byłaś matką... Nie może być, ażeby w niebiosach nikt nie wysłuchał mojej prośby... Takie malutkie dziecko... hiena ulito- wałaby się nad nim... Arcykapłan ujął ją pod ramiona i postawił na nogach. Pokój zapełniła policja i służba. -    Saro - rzekł arcykapłan - w imieniu jego świątobliwości pana Egiptu wzywam cię i roz- kazuję, ażebyś odpowiedziała: kto zamordował twego syna? Patrzyła przed siebie jak obłąkana i tarła czoło. Nomarcha podał jej wody z winem, a jedna z obecnych kobiet skropiła ją octem. -    W imieniu jego świątobliwości - pow

szaleństwo pisarza

  -    i mędrców robią swoimi błaznami. Ozdobą ich ścian są skóry żywych ludzi, a ich stołu - zakrwawione głowy nieprzyjaciół. Gdy Chaldejczyk umilknął, odezwał się czcigodny Mefres: -    Wielki proroku, rzuciłeś strach na dusze nasze, a nie wskazujesz ratunku. Może być, i z pewnością tak jest, skoro mówisz, że losy przez pewien czas będą dla nas niełaskawe; lecz - jakże tego uniknąć? Są w Nilu miejsca niebezpieczne, z których żadna łódź nie ocali się; toteż mądrość sterników omija groźne wiry. Toż samo z nieszczęściami narodów. Naród jest czół- nem, a czas rzeką, którą w pewnych epokach mącą wiry. Jeżeli zaś drobna skorupa rybacza umie wywinąć się od klęski, dlaczego miliony ludu nie mogłyby w podobnych warunkach ujść zagłady? -    Mądre są słowa twoje - odparł Beroes - ale tylko w pewnej części potrafię na nie odpo- wiedzieć. -   Miałżebyś nie znać wszystkiego, co się stanie? - zapytał Herhor. -    Nie pytaj mnie o to: co wiem, a czego nie mogę powiedzieć. Najważni