- Przekleństwo wam!... Chcieliście mieć żydowskiego króla, a oto król... O, czemużem, nieszczęsna, usłuchała waszych rad zdradzieckich...
Zatoczyła się
i znowu przypadła do kołyski jęcząc:
-
Mój synek... mój mały Seti!... Taki był piękny, taki mądry... Dopiero
co wyciągał do mnie rączki... Jehowo!...- krzyknęła - oddaj mi go, wszakże to w
twojej mocy... Bogowie egipscy, Ozirisie... Horusie... Izydo... Izydo, przecie ty sama byłaś matką... Nie może być, ażeby w
niebiosach nikt nie wysłuchał mojej prośby... Takie malutkie dziecko... hiena
ulito- wałaby się nad nim...
Arcykapłan
ujął ją pod ramiona i postawił na nogach. Pokój zapełniła policja i służba.
-
Saro - rzekł arcykapłan - w imieniu jego świątobliwości pana Egiptu
wzywam cię i roz- kazuję, ażebyś odpowiedziała: kto zamordował twego syna?
Patrzyła przed siebie jak obłąkana
i tarła czoło. Nomarcha podał jej wody z winem, a jedna z obecnych kobiet
skropiła ją octem.
-
W imieniu jego świątobliwości - powtórzył Mefres - rozkazuję ci, Saro,
ażebyś powie- działa nazwisko zabójcy.
Obecni zaczęli
się cofać ku drzwiom, nomarcha rozpaczliwym ruchem zasłonił sobie uszy.
-
Kto zabił?... - rzekła Sara zduszonym głosem, topiąc wzrok w twarzy
Mefresa. - Kto za- bił, pytasz?... Znam ja was - kapłani!... Znam waszą sprawiedliwość...
- Więc kto?... - nalegał Mefres.
- Ja!... - krzyknęła
nieludzkim głosem Sara. - Ja zabiłam moje dziecko za to, że zrobiliście je Żydem...
- To fałsz! - syknął arcykapłan.
- Ja... ja!... - powtarzała
Sara. - Hej, ludzie, którzy mnie widzicie i słyszycie - zwróciła się do
świadków - wiedzcie o tym, że ja zabiłam... ja... ja... ja!... - krzyczała
bijąc się w piersi.
Na tak wyraźne oskarżenie
samej siebie nomarcha oprzytomniał i ze współczuciem patrzył na Sarę; kobiety
szlochały, odźwierny ocierał łzy. Tylko święty Mefres zaciskał sine usta.
Wreszcie rzekł dobitnym głosem, patrząc na urzędników policyjnych:
- Słudzy jego świątobliwości,
oddaję wam tę kobietę, którą macie odprowadzić do gmachu sądowego...
- Ale mój syn ze mną!... -
wtrąciła Sara rzucając się do kołyski.
-
Z tobą... z tobą, biedna kobieto - rzekł nomarcha i zasłonił twarz.
Dostojnicy wyszli z komnaty.
Oficer policyjny kazał przynieść lektykę, i z oznakami naj- wyższego szacunku
sprowadził na dół Sarę. Nieszczęśliwa wzięła z kołyski krwią poplamione
zawiniątko i bez oporu siadła do lektyki.
Cała służba
poszła za nią do gmachu sądowego.
Gdy Mefres z nomarchą wracali
do siebie przez ogród, naczelnik prowincji odezwał się wzruszony:
-
Żal mi tej kobiety!...
- Słusznie będzie ukarana...
za kłamstwo - odparł arcykapłan.
-
Wasza dostojność myślisz...
-
Jestem pewny, że bogowie znajdą i osądzą prawdziwego mordercę... Przy furcie ogrodowej zabiegł
im drogę rządca pałacu Kamy wołając:
-
Nie ma Fenicjanki!... Zniknęła tej
nocy...
-
Nowe nieszczęście... - szepnął nomarcha.
-
Nie lękaj się - rzekł Mefres - pojechała za księciem...
Z tych odzywań się dostojny
nomarcha poznał, że Mefres nienawidzi księcia, i - serce w nim zamarło. Jeżeli
bowiem dowiodą Ramzesowi, że zabił własnego syna, następca nigdy nie wstąpi na
tron ojcowski, a twarde jarzmo kapłańskie jeszcze mocniej zacięży nad Egiptem.
Smutek dostojnika powiększył się,
gdy mu powiedziano wieczorem, że dwaj lekarze ze świątyni Hator obejrzawszy
trup dziecięcia wyrazili przekonanie, iż zabójstwo mógł spełnić
tylko mężczyzna.
Ktoś - mówili - schwycił prawą ręką za obie nóżki chłopczyka i rozbił mu głowę
o ścianę. Ręka zaś Sary nie mogła objąć obu nóżek, na których wreszcie znać
było śla- dy dużych palców.
Po tym objaśnieniu arcykapłan
Mefres, w towarzystwie arcykapłana Sema, poszedł do więzienia do Sary i
zaklinał ją na wszystkie bogi egipskie i cudzoziemskie, aby oświadczyła, że ona
nie jest winną śmierci dziecka, i ażeby opisała: jak wyglądał sprawca zbrodni?
- Zawierzymy słowom twoim -
mówił Mefres - i zaraz będziesz wolną.
Ale Sara
zamiast wzruszyć się tym dowodem życzliwości, wpadła w gniew.
-
Szakale - wołała - nie dość wam dwu ofiar, że jeszcze pożądacie
nowych?... Ja to zrobi- łam, nieszczęsna, ja... bo któż inny byłby tak
nikczemnym, ażeby zabijać dziecko?...
Małe dzieciątko, które nikomu nie szkodziło...
-
A czy wiesz, uparta kobieto, co ci grozi? - zapytał święty Mefres. -
Przez trzy dni bę- dziesz na rękach trzymała zwłoki twego dziecka, a potem
pójdziesz do więzienia na piętna- ście lat.
-
Tylko trzy dni? - powtórzyła. - Ależ ja na wieki nie chcę się z nim rozłączać,
z moim małym Setim... I nie do więzienia, ale do grobu pójdę za nim, a pan mój
razem każe nas po- chować...
Gdy
arcykapłani opuścili Sarę, odezwał się najpobożniejszy Sem:
-
Zdarzyło mi się widzieć matki dzieciobójczynie i sądzić je; ale żadna nie była podobna do tej.
- Bo też ona nie zabiła swego
dziecka - odparł gniewnie Mefres.
- Więc kto?..
- Ten, którego widziała służba
kiedy wpadł do domu Sary i w chwilę później uciekł... Ten, który idąc na
nieprzyjaciela zabrał ze sobą fenicką kapłankę Kamę, która splugawiła ołtarz...
Ten wreszcie - dokończył z uniesieniem Mefres - który wygnał z domu Sarę i
uczynił ją nie- wolnicą za to, że jej syn został Żydem...
- Okropne są twoje słowa! -
odparł zatrwożony Sem.
-
Zbrodnia jest gorszą
i pomimo uporu tej głupiej
kobiety zostanie odkryta. Ani przypuszczał święty mąż, że
bardzo prędko spełni się jego proroctwo. A stało się to następującym sposobem.
Jeszcze książę Ramzes wyruszając z
wojskiem z Pi-Bast, nie zdążył opuścić pałacu, kiedy naczelnik policji już
wiedział o zabiciu dziecka Sary, o ucieczce Kamy i o tym, że służba Sary
widziała księcia wchodzącego w nocy do jej domu. Naczelnik policji był człowiek
bystry; domyślił się, kto mógł popełnić zbrodnię, i zamiast prowadzić na
miejscu śledztwo, popędził za miasto ścigać winnych uprzedziwszy o tym, co
zaszło, Hirama.
I otóż w tym czasie, gdy Mefres
usiłował wydobyć zeznanie Sary, najdzielniejsi agenci pi- basteńskiej policji
tudzież wszyscy Fenicjanie, pod przewództwem Hirama, już ścigali Greka Lykona i
kapłankę Kamę.
Jakoż trzeciej nocy po
wymaszerowaniu księcia naczelnik policji wrócił do Pi-Bast prowa- dząc ze sobą
dużą, okrytą płótnem klatkę, w której jakaś kobieta krzyczała wniebogłosy. Nie
kładąc się spać naczelnik wezwał oficera, który prowadził śledztwo, i z uwagą
wysłuchał jego raportu.
O wschodzie słońca dwaj
arcykapłani, Sem i Mefres, tudzież pi-basteński nomarcha otrzymali
najpokorniejsze wezwanie, aby raczyli natychmiast, jeżeli taka będzie ich wola,
przybyć do naczelnika policji. Jakoż wszyscy trzej zeszli się o tej samej
godzinie; zaś naczel- nik policji nisko kłaniając się począł błagać ich, aby mu
opowiedzieli wszystko, co wiedzą o zabójstwie dziecka następcy tronu.
Nomarcha, choć wielki
dostojnik, pobladł usłyszawszy to pokorne wezwanie i odpowie- dział, że nic nie
wie. Prawie to samo powtórzył arcykapłan Sem dodając od siebie uwagę, że Sara
wydaje mu się niewinną. Gdy zaś przyszła kolej na świętego Mefresa, ten rzekł:
-
Nie wiem, czy wasza dostojność słyszałeś, że w nocy, kiedy spełniono
zbrodnię, uciekła jedna z książęcych kobiet imieniem Kama?
Naczelnik
policji zdawał się być mocno zdziwionym.
-
Nie wiem również - ciągnął Mefres - czy powiedziano waszej dostojności,
że następca tronu nie nocował w pałacu i że był w domu Sary. Odźwierny i dwie
służące poznały go, gdyż noc była dość widna.
Podziw
naczelnika policji zdawał się dosięgać szczytu.
-
Wielka szkoda - zakończył arcykapłan - że waszej dostojności nie było
parę dni w Pi- Bast...
Naczelnik
bardzo nisko ukłonił się Mefresowi i zwrócił się do nomarchy:
-
Czy wasza cześć nie raczyłbyś łaskawie powiedzieć mi: jak był ubrany
książę owego wieczora?...
-
Miał biały kaftan i purpurowy fartuszek obszyty złotymi frędzlami -
odparł nomarcha. - Dobrze pamiętam, gdyż byłem jednym z ostatnich, którzy
rozmawiali z księciem owego wie- czora.
Naczelnik
policji klasnął w ręce i do biura wszedł odźwierny Sary.
- Widziałeś księcia - zapytał
go - kiedy wchodził w nocy do domu twej pani?
- Otwierałem furtkę jego
dostojności, oby żył wiecznie!...
- A pamiętasz, jak był ubrany?...
-
Miał kaftan w pasy żółte i czarne, taki sam czepek i fartuszek
niebieski z czerwonym - odpowiedział odźwierny.
Teraz obaj kapłani i nomarcha
zaczęli się dziwić. Gdy zaś wprowadzono po kolei obie słu- gi Sary, które
dokładnie powtórzyły opis ubioru księcia, oczy nomarchy zapłonęły radością, a
na twarzy świętego Mefresa widać było zmięszanie.
- Przysięgnę - wtrącił
dostojny nomarcha - że książę miał biały kaftan i purpurowy ze zło- tym fartuszek...
-
A teraz - odezwał się naczelnik policji - raczcie, najczcigodniejsi,
udać się ze mną do więzienia. Zobaczymy tam jeszcze jednego świadka...
Zeszli na dół,
do podziemnej sali, gdzie pod oknem stała wielka klatka przykryta płótnem.
Naczelnik policji odrzucił kijem
płótno, a obecni zobaczyli w kącie leżącą kobietę.
- Ależ to jest pani Kama!... -
zawołał nomarcha.
Była to istotnie Kama, chora i
bardzo zmieniona. Gdy na widok dostojników podniosła się i stanęła w świetle,
obecni zobaczyli jej twarz pokrytą miedzianymi plamami. Oczy miała jak
obłąkane.
-
Kamo - rzekł naczelnik policji - bogini Astoreth dotknęła cię trądem...
- To nie bogini!... - odezwała
się zmienionym głosem. - To nikczemni Azjaci podrzucili mi zatruty welon... O,
ja nieszczęśliwa!...
- Kamo - ciągnął naczelnik
policji - nad nędzą twoją ulitowali się najznakomitsi nasi arcy- kapłani, święci Sem i Mefres. Jeżeli
odpowiesz prawdę, pomodlą się za ciebie i - może wszechmocny Oziris odwróci od
ciebie klęskę. Jeszcze czas, choroba dopiero się zaczyna, a nasi bogowie dużo mogą...
Chora kobieta
upadła na kolana i przyciskając twarz do kraty mówiła złamanym głosem:
-
Ulitujcie się nade mną... Wyrzekłam się bogów fenickich i służbę moją
do końca życia poświęcę wielkim bogom Egiptu... Tylko oddalcie ode mnie...
-
Odpowiedz, ale prawdę - pytał naczelnik policji - a bogowie nie odmówią ci swej łaski: kto zabił dziecko
Żydówki Sary?...
- Zdrajca Lykon, Grek... Był
śpiewakiem przy naszej świątyni i mówił, że mnie kocha... A teraz rzucił mnie,
nikczemnik, zabrawszy moje klejnoty!...
- Dlaczego Lykon zabił dziecko?
- Chciał zabić księcia, lecz
nie znalazłszy go w pałacu pobiegł do domu Sary i...
-
Jakim sposobem zbrodniarz dostał się do pilnowanego domu?
-
Albo to nie wiesz, panie, że Lykon jest podobny do księcia?... Podobni
są jak dwa liście jednej palmy...
- Jak był ubrany Lykon tej nocy?... - pytał dalej naczelnik policji.
-
Miał... miał kaftan w żółte i czarne pasy... takiż czepek i fartuszek
czerwony z niebie- skim... Już nie męczcie mnie... wróćcie mi zdrowie...
Zlitujcie się... będę wierna waszym bo- gom... Czy już wychodzicie?... O,
niemiłosierni !...
-
Biedna kobieto - odezwał się arcykapłan Sem - przyszlę ci tu potężnego
cudotwórcę i może...
-
O, niech was błogosławi Astoreth... Nie, niech was błogosławią wasi
bogowie wszech- mocni i litościwi... - szeptała okrutnie znękana Fenicjanka.
Dostojnicy wyszli z więzienia i
wrócili do biura. Nomarcha, widząc, że arcykapłan Mefres ma wciąż spuszczone
oczy i zacięte usta, zapytał go:
-
Czy nie cieszysz się, mężu święty, z tych cudownych odkryć, jakie
porobił nasz sławny naczelnik policji?...
- Nie mam powodu do radości -
odparł szorstko Mefres. - Sprawa, zamiast uprościć, wikła się... Bo przecież
Sara wciąż twierdzi, że ona zabiła dziecko, a zaś Fenicjanka tak odpowiada,
jakby ją wyuczono...
- Nie wierzysz zatem, wasza
dostojność?... - wtrącił naczelnik policji.
- Bo nigdy nie widziałem dwu
ludzi tak podobnych do siebie, ażeby jeden mógł być wzięty za drugiego. Tym
bardziej zaś nie słyszałem, ażeby w Pi-Bast istniał człowiek mogący uda- wać
naszego następcę tronu (oby żył wiecznie!...).
- Człowiek ten - rzekł
naczelnik policji - był w Pi-Bast przy świątyni Astoreth. Znał go ty- ryjski książę Hiram i na własne oczy
widział go nasz namiestnik. Owszem, niezbyt dawno wydał mi rozkaz schwytania go
i nawet obiecał wysoką nagrodę.
- Ho!... ho!.. - zawołał
Mefres. - Widzę, dostojny naczelniku policji, że około ciebie zaczy- nają
skupiać się najwyższe tajemnice państwa. Pozwól jednak, że dopóty nie uwierzę w
owe- go Lykona, dopóki go sam nie zobaczę...
I rozgniewany
opuścił biuro, a za nim święty Sem wzruszając ramionami.
Kiedy w kurytarzu ucichły ich
kroki, nomarcha spojrzawszy bystro na naczelnika policji rzekł:
- Co?..
-
Zaprawdę - odparł naczelnik - święci prorocy zaczynają się dziś mięszać
nawet do tych rzeczy, które nigdy nie podchodziły pod ich władzę...
-
I my to musimy cierpieć!... - szepnął
nomarcha.
-
Do czasu - westchnął naczelnik policji. - Gdyż, o ile znam ludzkie
serca, wszyscy woj- skowi i urzędnicy jego świątobliwości, cała wreszcie
arystokracja oburza się samowolą ka- płanów. Wszystko musi mieć kres...
-
Rzekłeś wielkie słowa - odpowiedział nomarcha ściskając go za rękę - a
jakiś głos we- wnętrzny mówi mi, że jeszcze ujrzę cię najwyższym naczelnikiem
policji przy boku jego świątobliwości.
Znowu upłynęło parę dni. Przez
ten czas paraszytowie ubezpieczyli od zepsucia zwłoki Ramzesowego synka, a Sara
wciąż przebywała w więzieniu czekając na sąd, pewna, że ją potępią.
Kama również siedziała w
więzieniu, w klatce; obawiano się jej bowiem jako dotkniętej trądem. Wprawdzie
odwiedził ją cudowny lekarz, odmówił przy niej modlitwy i dał jej do picia
wszystkoleczącą wodę. Mimo to Fenicjanki nie opuszczała gorączka, miedziane
plamy nad brwiami i na policzkach robiły się coraz wyraźniejsze. Więc z biura
nomarchy wyszedł rozkaz wywiezienia jej na pustynię wschodnią, gdzie, odsunięta
od ludzi, istniała kolonia trę- dowatych.
Pewnego wieczora do świątyni Ptah
przyszedł naczelnik policji mówiąc, że chce rozmówić się z arcykapłanami.
Naczelnik miał ze sobą dwu ajentów i człowieka od stóp do głów odzia- nego w
wór.
Po chwili odpowiedziano mu, że
arcykapłani oczekują go w izbie świętej, pod posągiem bóstwa.
Naczelnik zostawił ajentów
przed bramą, wziął za ramię człowieka odzianego w wór i prowadzony przez
kapłana udał się do świętej izby. Gdy wszedł tam, zastał Mefresa i Sema
ubranych w arcykapłańskie szaty, ze srebrnymi blachami na piersiach.
Wówczas upadł
przed nimi na ziemię i rzekł:
-
Stosownie do waszego rozkazu przyprowadzam wam, święci mężowie,
zbrodniarza Ly- kona. Czy chcecie zobaczyć jego twarz?
A gdy zgodzili
się, naczelnik policji powstał i z towarzyszącego mu człowieka zerwał wór.
Obaj arcykapłani krzyknęli ze
zdumienia. Grek rzeczywiście tak był podobny do następcy tronu, Ramzesa, że nie
było można oprzeć się złudzeniu.
-
Tyżeś to jest Lykon, śpiewak pogańskiej świątyni Astoreth?... - zapytał
skrępowanego Greka święty Sem.
Lykon
uśmiechnął się pogardliwie.
-
I ty zamordowałeś dziecko księcia?... - dodał Mefres. Grek posiniał z gniewu i usiłował zerwać pęta.
- Tak! - zawołał - zabiłem
szczenię, bom nie mógł znaleźć jego ojca, wilka... Oby spalił go ogień niebieski!...
- Co ci winien książę,
zbrodniarzu?... - spytał oburzony Sem.
-
Co winien!... Porwał mi Kamę i wtrącił ją w chorobę, z której nie ma
wyjścia... Byłem wolny, mogłem uciec z majątkiem i życiem, ale postanowiłem
zemścić się, i oto macie mnie... Jego szczęście, że wasi bogowie mocniejsi są
od mojej nienawiści... Dziś możecie mnie za- bić... Im prędzej, tym lepiej.
- Wielki to zbrodniarz -
odezwał się arcykapłan Sem.
Mefres milczał i wpatrywał się
w pałające wściekłością oczy Greka. Podziwiał jego odwa- gę i rozmyślał. Nagle
rzekł do naczelnika policji:
- Możesz, dostojny panie,
odejść; ten człowiek należy do nas.
-
Ten człowiek - odparł oburzony naczelnik - należy do mnie... Ja go
schwytałem i ja otrzymam od księcia nagrodę.
Mefres powstał
i wydobył spod ornatu złoty medal.
- W imieniu najwyższej rady,
której jestem członkiem - mówił Mefres - rozkazuję ci oddać nam tego człowieka.
Pamiętaj, że jego istnienie jest najwyższą tajemnicą państwową, i za- prawdę,
stokroć lepiej będzie dla ciebie, jeżeli całkiem zapomnisz, żeś go tu zostawił...
Naczelnik
policji znowu upadł na ziemię i - wyszedł tłumiąc gniew.
„Zapłaci wam za to pan nasz,
książę następca, gdy zostanie faraonem!... - myślał. - A że i ja oddam wam moją
cząstkę, zobaczycie...”
Agenci stojący
przed bramą zapytali go: gdzie jest więzień?...
- Na więźniu - odparł -
spoczęła ręka bogów.
- A nasze wynagrodzenie?... -
nieśmiało odezwał się starszy agent.
-
I na waszym wynagrodzeniu spoczęła ręka bogów - rzekł naczelnik. -
Wyobraźcie więc sobie, że wam śnił się ten więzień, a będziecie czuli się
bezpieczniejsi w waszej służbie i zdrowiu.
Agenci milcząc spuścili głowy.
Ale w sercach zaprzysięgli zemstę kapłanom pozbawiają- cym ich tak pięknego
zarobku.
Po odejściu naczelnika policji
Mefres zawołał kilku kapłanów i najstarszemu szepnął coś do ucha. Kapłani
otoczyli Greka i wyprowadzili go z izby świętej. Lykon nie opierał się.
- Myślę - rzekł Sem - że
człowiek ten, jako zabójca, powinien być wydany sądowi.
- Nigdy! - odparł stanowczo
Mefres. - Na człowieku tym cięży nierównie gorsza zbrodnia: jest podobny do
następcy tronu...
-
I co z nim zrobisz, wasza dostojność?
-
Zachowam go dla najwyższej rady - mówił Mefres.- Tam, gdzie następca
tronu zwiedza pogańskie świątynie wykrada z nich kobiety, gdzie kraj jest
zagrożony niebezpieczną wojną, a władza kapłańska buntem, tam - Lykon może się przydać...
Nazajutrz w południe arcykapłan
Sem, nomarcha i naczelnik policji przyszli do więzienia Sary. Nieszczęśliwa nie
jadła od kilku dni i była tak osłabiona, że nawet nie podniosła się z ławy na
widok tylu dygnitarzy.
- Saro - odezwał się nomarcha,
którego znała dawniej - przynosimy ci dobrą
nowinę.
-
Nowinę?... - powtórzyła apatycznym głosem. - Syn mój nie żyje, oto
nowina!... Mam piersi przepełnione pokarmem, ale serce jest jeszcze pełniejsze smutku...
-
Saro - mówił nomarcha - jesteś wolna... Nie ty zabiłaś dziecię.
Martwe jej rysy ożywiły się. Zerwała się z ławy i krzyknęła:
-
Ja... ja zabiłam... tylko ja!...
-
Syna twego, uważaj Saro, zabił mężczyzna, Grek, nazwiskiem Lykon,
kochanek Feni- cjanki Kamy...
-
Co mówisz?... - wyszeptała chwytając go za ręce. - O, ta Fenicjanka!...
Wiedziałam, że nas zgubi... Ale Grek?... Ja nie znam żadnego Greka... Cóż
wreszcie mógłby zawinić Grekom mój syn...
-
Nie wiem o tym - ciągnął nomarcha. - Grek ten już nie żyje. Ale uważaj, Saro: ten czło- wiek był tak
podobny do księcia Ramzesa, że gdy wszedł do twego pokoju, myślałaś, że to nasz
pan... I wolałaś oskarżyć samą siebie aniżeli swego i naszego pana.
- Więc to nie był Ramzes?... -
zawołała chwytając się za głowę. - I ja, nędzna, pozwoliłam, ażeby obcy
człowiek wywlókł syna mego z kolebki... Cha!... cha!... cha!...
Zaczęła się śmiać coraz ciszej.
Nagle, jakby jej nogi podcięto, runęła na ziemię, rzuciła pa- rę razy rękoma i
w śmiechu skonała.
Ale na twarzy jej pozostał
wyraz niezgłębionego żalu, którego nawet śmierć nie mogła odegnać.
ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY
Zachodnią granicę Egiptu na
długości przeszło sto mil jeograficznych stanowi ściana pa- górków wapiennych,
nagich, poprzerywanych wąwozami, wysokich na paręset metrów. Bie- gnie ona
wzdłuż Nilu, od którego oddala się na milę, niekiedy na kilometr.
Gdyby kto wdrapał się na który z
pagórków i zwrócił twarz ku północy, zobaczyłby jedno z najosobliwszych
widowisk. W dole, na prawo, miałby wąską, ale zieloną łąkę, przerżniętą Nilem;
zaś na lewo ujrzałby nieskończoną równinę barwy żółtej, urozmaiconą plamami
bia- łymi albo ceglastymi.
Jednostajność widoku, drażniąca
żółtość piasku, upał, a nade wszystko bezmiar nieskoń- czony, oto
najogólniejsze cechy Pustyni Libijskiej rozciągającej się na zachód od Egiptu.
Przy bliższym jednak rozejrzeniu
się pustynia wydałaby się mniej jednostajną. Jej piasek nie układa się płasko,
ale tworzy szereg zwałów przypominających ogromne fale na wodzie. Jest to jakby
rozkołysane morze, które zakrzepło.
Kto by jednak miał odwagę iść po
tym morzu godzinę, dwie, niekiedy cały dzień, wciąż na zachód, zobaczyłby nowy
widok. Na horyzoncie ukazują się wzgórza, niekiedy skały i urwi- ska
najdziwniejszych form. Pod nogami piasek staje się coraz płytszym i poczyna
wynurzać się spod niego skała wapienna niby ląd. .
Istotnie jest to ląd, a nawet
kraj wśród piaszczystego morza. Obok wapiennych pagórków widać doliny, na nich
koryta rzek i strumieni, dalej równinę, a wśród niej jezioro z powygina- ną
linią brzegów i dnem zaklęśniętym.
Ale na tych równinach i
wzgórzach nie rośnie ani źdźbło trawy, w jeziorze nie ma kropli wody, korytem
rzeki nie płynie nic. Jest to krajobraz nawet bardzo urozmaicony pod wzglę- dem
form ziemi, ale krajobraz, z którego wszystka woda uciekła, najmniejsza wilgoć
wy- schła, krajobraz martwy, gdzie nie tylko wyginęła wszelka roślinność, ale
nawet urodzajna warstwa gruntu roztarła się w pył lub wsiąknęła w opokę.
W tych miejscach trafił się
wypadek najokropniejszy, o jakim można pomyśleć: natura skonała, został z niej
tylko szkielet i prochy, które do reszty rozkłada upał i z miejsca na miej- sce
przerzuca wiatr gorący.
Za tym zmarłym, a nie
pochowanym lądem ciągnie się znowu morze piasku, na którym tu i ówdzie widać
śpiczaste stożki, wznoszące się niekiedy na piętro wysokości. Każdy szczyt
takiego pagórka kończy się pęczkiem listków szarych, zapylonych, o których
trudno powie- dzieć, że żyją; one tylko nie mogą zwiędnąć.
Dziwaczny stożek oznacza, że w
tym miejscu woda jeszcze nie wyschła, ale przed spiekotą skryła się pod ziemię
i jako tako podtrzymuje wilgoć gruntu. Na to miejsce upadło nasienie
tamaryndusu i z wielkim trudem poczęła wzrastać roślina.
Lecz władca pustyni, Tyfon,
dostrzegł ją i z wolna począł zasypywać piaskiem. A im wię- cej roślinka pnie
się w górę, tym wyżej podnosi się stożek duszącego ją piasku. Zabłąkany w
pustyni tamaryndus wygląda jak topielec na próżno wyciągający dłonie do nieba.
I znowu rozwala się nieskończone
żółte morze, ze swymi falami piasku i nie mogącymi skonać rozbitkami świata roślinnego.
Nagle ukazuje się skalista ściana w niej szczeliny niby bramy...
Rzecz nie do uwierzenia! Poza
jedną z tych bram widać rozległą dolinę barwy zielonej, mnóstwo palm, błękitne
wody jeziora. Widać nawet pasące się owce, bydło i konie, między nimi uwijają
się ludzie; z daleka na stokach skał piętrzy się całe miasteczko, a na
szczytach bieleją mury świątyń.
Jest to oaza,
niby wyspa wśród piaszczystego oceanu.
Takich oaz za czasów faraonów
było bardzo wiele, może kilkadziesiąt. Tworzyły one łań- cuch wysp pustynnych
wzdłuż zachodniej granicy Egiptu. Leżały w odległości dziesięciu,
piętnastu lub
dwudziestu mil jeograficznych od Nilu, a obejmowały po kilkanaście i kilka-
dziesiąt kilometrów kwadratowych powierzchni.
Opiewane przez arabskich poetów
oazy naprawdę nigdy nie były przedsionkami raju. Ich jeziora są najczęściej
bagnami; z podziemnych źródlisk wypływa woda ciepła, niekiedy cuch- nąca i obrzydliwie
słona; roślinność ani mogła porównywać się z egipską. Niemniej ustronia te
wydawały się cudem dla pustynnych wędrowców, którzy znajdowali w nich trochę
zielono- ści dla oka tudzież odrobinę chłodu, wilgoci i daktylów.
Ludność tych wysp wśród piaszczystego
oceanu była bardzo rozmaitą: od kilkuset osób do kilkunastu tysięcy, zależnie
od przestrzeni. Byli to wszystko awanturnicy lub ich potomkowie egipscy,
libijscy, etiopscy. W pustynię bowiem uciekali ludzie nie mający już nic do
strace- nia: więźniowie z kopalń, przestępcy ścigani przez policję, chłopi
przeciążeni pańszczyzną lub robotnicy, którzy woleli niebezpieczeństwo aniżeli pracę.
Większa część tych zbiegów
marnie ginęła w pustyni. Niektórym po nieopisanych męczar- niach udawało się
dotrzeć do oazy, gdzie pędzili żywot nędzny, lecz swobodny, i zawsze byli
gotowi wpaść do Egiptu na nieuczciwy zarobek.
Między pustynią i Morzem
Śródziemnym ciągnął się bardzo długi, choć niezbyt szeroki pas ziemi żyznej,
zamieszkały przez rozmaite plemiona, które Egipcjanie nazywali Libijczy- kami.
Jedne z tych plemion zajmowały się rolnictwem, inne rybactwem i morską żeglugą;
w każdym z nich jednak była gromada dzikusów, którzy woleli kradzież, wojnę i
rozbój aniżeli systematyczną pracę. Bandycka ta ludność nieustannie ginęła
wśród nędzy albo wojennych przygód, lecz i ciągle powiększała się regularnym
dopływem Szardana (Sardyńczyków) i Szakalusza (Sycylijczyków), którzy w owej
epoce byli jeszcze większymi barbarzyńcami i zbójami aniżeli rodowici Libijczycy.
Ponieważ Libia stykała się z
zachodnią granicą Dolnego Egiptu, barbarzyńcy więc często grabili ziemię jego
świątobliwości i - bywali strasznie karceni. Przekonawszy się jednak, że wojna
z Libijczykami nie prowadzi do niczego, faraonowie, a raczej kapłani, chwycili
się innej polityki. Prawowitym rodzinom libijskim pozwalali osiedlać się na
nadmorskich ba- gnach Dolnego Egiptu, zaś bandytów i awanturników werbowali do
wojska i mieli z nich wy- bornych żołnierzy.
W ten sposób państwo zabezpieczyło
sobie spokój na zachodniej granicy. Dla utrzymania zaś w porządku pojedynczych
rabusiów libijskich wystarczała policja, straż polowa i parę pułków regularnych
ustawionych wzdłuż kanopijskiej odnogi Nilu.
Taki stan rzeczy trwał blisko sto
ośmdziesiąt lat; ostatnią bowiem wojnę z Libijczykami prowadził jeszcze Ramzes
III, który uciął ogromne stosy rąk poległym nieprzyjaciołom i przywiódł do
Egiptu trzynaście tysięcy niewolników. Od tej pory nikt nie lękał się napadu ze
strony Libii i dopiero przy schyłku panowania Ramzesa XII dziwna polityka
kapłanów na nowo zapaliła w tamtych stronach pożar walki.
Wybuchła zaś ona
z następujących powodów:
Jego dostojność Herhor, minister
wojny i arcykapłan, skutkiem oporu jego świątobliwości faraona nie mógł zawrzeć
z Asyrią traktatu o podział Azji. Pragnąc jednak, stosownie do przestróg
Beroesa, utrzymać z Asyryjczykami dłuższy spokój, Herhor zapewnił Sargona, że
Egipt nie przeszkodzi im w prowadzeniu wojny z Azjatami wschodnimi i
północnymi.
A ponieważ pełnomocnik króla
Assara zdawał się nie ufać przysięgom, więc Herhor po- stanowił złożyć mu
materialny dowód życzliwości i w tym celu wydał rozkaz natychmiasto- wego
uwolnienia dwudziestu tysięcy wojsk najemnych, przeważnie Libijczyków.
Dla uwolnionych, a nic nie winnych
i zawsze wiernych żołnierzy postanowienie to było nieszczęściem nieomal
równającym się karze śmierci. Przed Egiptem otwierało się niebezpie- czeństwo
wojny z Libią, która w żaden sposób nie mogła dać przytułku takiej masie ludzi,
przywykłych tylko do musztry i wygód, nie zaś do pracy i nędzy. Ale Herhor i
kapłani nie krępowali się drobiazgami, gdy chodziło o wielkie interesa
państwowe.
Naprawdę bowiem
wypędzenie najemników libijskich przynosiło duże korzyści.
Przede wszystkim Sargon i jego
towarzysze podpisali i zaprzysięgli tymczasowy traktat z Egiptem na lat
dziesięć, przez który to czas, według proroctw chaldejskich kapłanów, miały
ciążyć nad ziemią świętą złe losy.
Po wtóre - wypędzenie
dwudziestu tysięcy ludzi z wojska przynosiło skarbowi królew- skiemu cztery
tysiące talentów oszczędności, co było bardzo ważne.
Po trzecie - wojna z Libią na
zachodniej granicy była upustem dla bohaterskich instynktów następcy tronu i na
długi czas mogła odwrócić jego uwagę od spraw azjatyckich i od granicy
wschodniej. Jego dostojność Herhor i rada najwyższa bardzo mądrze
przypuszczali, że upły- nie kilka lat, zanim Libijczycy, zużywszy się w
partyzanckich walkach, zechcą prosić o po- kój.
Plan był rozsądny, lecz
autorowie jego popełnili jeden błąd: nie przeczuli, że w księciu Ramzesie tkwi
materiał na genialnego wojownika.
Rozpuszczone pułki libijskie,
rabując po drodze, bardzo prędko dotarły do swej ojczyzny; tym łatwiej że
Herhor nie kazał stawiać im przeszkód. Najpierwsi zaś spomiędzy wypędzo- nych
stanąwszy na libijskiej ziemi niestworzone rzeczy opowiadali swoim rodakom.
Według ich relacji, dyktowanych
przez gniew i interes osobisty, Egipt był dziś tak osłabio- ny jak w epoce
najścia Hyksosów, przed dziewięciuset laty. Skarb faraona był tak pusty, że
równy bogom władca musiał rozpuścić ich, Libijczyków, którzy przecie stanowili
najlepszą, jeżeli nie jedyną część armii. Armii zresztą prawie nie było, chyba
garstka na wschodniej gra- nicy, a i to lada jakich żołnierzy.
Oprócz tego między jego
świątobliwością i kapłanami panowała niezgoda; robotnikom nie wypłacano zasług,
a chłopów wprost duszono podatkami; przez co masy ludu były gotowe do buntu,
byle znalazła się pomoc. I jeszcze nie dosyć: albowiem nomarchowie, którzy
kiedyś byli niezależnymi władcami i od czasu do czasu przypominali sobie swoje
prawa, dziś widząc słabość rządu przygotowują się do obalenia i faraona, i
najwyższej rady kapłańskiej.
Wieści te jak stado ptaków
rozleciały się po libijskim wybrzeżu i - natychmiast znalazły wiarę. Bandyci i
barbarzyńcy zawsze byli gotowi do napadu, a tym więcej dziś, gdy eks- żołnierze
i eks-oficerowie jego świątobliwości zapewniali ich, że zrabowanie Egiptu jest
rze- czą bardzo łatwą. Zamożni i rozsądni Libijczycy również uwierzyli
wypędzonym legioni- stom; od wielu już bowiem lat nie było dla nich tajemnicą,
że szlachta egipska ubożeje, że faraon nie ma władzy, że chłopi i robotnicy dopuszczają
się z nędzy buntów.
I otóż w całej Libii wybuchnął
zapał. Wypędzonych żołnierzy i oficerów witano jak głosi- cieli dobrej nowiny.
A ponieważ kraj był ubogi i nie miał zapasów do podejmowania gości, uchwalono
więc natychmiast wojnę z Egiptem, ażeby jak najrychlej pozbyć się przybyszów.
Nawet chytry i mądry książę
libijski, Musawasa, dał się porwać ogólnemu prądowi. Jego jednak nie przekonali
imigranci, ale jacyś ludzie poważni i dostojni, a według wszelkiego
prawdopodobieństwa - agenci najwyższej rady egipskiej.
Ci dygnitarze, niby to
niezadowoleni ze stanu rzeczy w Egipcie, niby to obrażeni na fara- ona i
kapłanów, przyjechali do Libii od strony morza, kryli się przed gawiedzią,
unikali sto- sunków z wypędzonymi żołnierzami, a Musawasie tłomaczyli pod
największym sekretem i z dowodami w rękach, że - teraz właśnie powinien napaść
na Egipt.
- Znajdziesz tam - mówili -
bezdenny skarbiec i spiżarnię dla siebie, dla swoich ludzi i dla wnuków waszych wnuków.
Musawasa - choć przebiegły wódz
i dyplomata - dał się złapać. Jako człowiek energiczny, natychmiast ogłosił
przeciw Egiptowi świętą wojnę i - mając pod ręką tysiące dzielnych wo-
jowników, pchnął pierwszy korpus ku wschodowi, pod dowództwem swego syna,
dwudzie- stoletniego Tehenny.
Stary barbarzyniec znał wojnę i
rozumiał, że kto chce zwyciężyć, musi działać szybko, za- dawać pierwsze ciosy.
Przygotowania libijskie trwały
bardzo krótko. Eks-żołnierze jego świątobliwości wpraw- dzie przyszli bez
broni, lecz znali swoje rzemiosło, a w owych czasach o broń nie było trudno.
Parę rzemyków czy parę kawałków sznurka na procę, włócznia albo zaostrzony kij,
topór albo ciężka pałka, jedna torba kamyków, a druga - daktylów, oto wszystko.
Oddał więc Musawasa dwa tysiące
eks-żołnierzy i ze cztery tysiące libijskiej hołoty swe- mu synowi Tehennie,
zalecając mu, ażeby czym prędzej wpadł do Egiptu, zrabował, co się da, i
przygotował zapasy dla właściwej armii. Sam zaś gromadząc poważniejsze siły
rozesłał gońców po oazach i wzywał wszystkich, którzy nie mają nic do stracenia,
pod swoje sztanda- ry.
Dawno w pustyni nie panował taki
ruch jak dzisiaj. Z każdej oazy wychodziła gromada za gromadą tak strasznych
proletariuszów, że choć już byli prawie nadzy, jeszcze zasługiwali na nazwę
oberwańców.
Opierając się na zdaniu swoich
doradców, którzy jeszcze miesiąc temu byli oficerami jego świątobliwości,
Musawasa całkiem rozsądnie przypuszczał, że jego syn pierwej zrabuje kilka- set
wsi i miasteczek od Terenuthis do Senti-Nofer, zanim spotka jakieś poważniejsze
siły egipskie. Wreszcie doniesiono mu, że na pierwszą wieść o ruchu Libijczyków
nie tylko ucie- klií wszyscy robotnicy z wielkiej huty szklannej, ale nawet, że
cofnęło się wojsko zajmujące forteczki w Sochet-Hemau, nad Jeziorami Sodowymi.
Była to bardzo dobra wróżba dla
barbarzyńców; huta bowiem szklanna stanowiła poważne źródło dochodów dla
faraonowego skarbca.
Otóż Musawasa popełnił błąd
taki sam jak najwyższa rada kapłańska: nie przeczuł wojen- nego geniuszu w
Ramzesie. I stała się rzecz nadzwyczajna: zanim pierwszy korpus libijski dotarł
do okolicy Sodowych Jezior, już w tym miejscu znalazła się dwa razy liczniejsza
armia następcy tronu.
Nie można nawet zarzucać
Libijczykom nieprzezorności. Tehenna i jego sztab utworzyli bardzo porządną
służbę wywiadowczą. Ich szpiegowie niejednokrotnie byli w Melcatis, Na-
ucratis, Sai, Menuf, Terenuthis i przepływali kanopijskie i bolbityńskie
ramiona Nilu. Nigdzie jednak nie spotkali wojsk, których ruchy musiał
paraliżować wylew, a zaś prawie wszędzie widzieli popłoch ludności osiadłej, która
po prostu uciekała ze wsi pogranicznych.
Przynosili więc swemu dowódcy
jak najlepsze wiadomości. A tymczasem armia księcia Ramzesa, pomimo wylewu, w
ośm dni po uruchomieniu dotarła brzegu pustyni i zaopatrzona w wodę i żywność
przepadła między górami Sodowych Jezior.
Gdyby Tehenna mógł jak orzeł
wzbić się ponad stanowiska swojej bandy, struchlałby zo- baczywszy, że we
wszystkich wąwozach tej okolicy kryją się egipskie pułki i - że lada chwilę
korpus jego zostanie otoczony.
ROZDZIAŁ OSIEMNASTY
Od chwili kiedy wojska Dolnego
Egiptu wyszły z Pi-Bast, towarzyszący księciu prorok Mentezufis odbierał i
wysyłał po kilka depesz dziennie.
Jedną korespondencję prowadził z
ministrem Herhorem. Mentezufis posyłał raporta do Memfisu o posuwaniu się wojsk i o działalności następcy, dla której nie ukrywał
podziwu; zaś dostojny Herhor
robił uwagi w tym sensie, ażeby następcy tronu zostawiono wszelką swobo- dę i -
że gdyby Ramzes przegrał pierwszą potyczkę, rada najwyższa nie byłaby tym zmar-
twioną.
„Niewielka przegrana - pisał
Herhor - byłaby nauką ostrożności i pokory dla księcia Ramzesa, który już dziś,
choć jeszcze nic nie zrobił, uważa się za równego najdoświadczeń- szym
wojownikom.”
Gdy zaś Mentezufis odpowiedział,
że trudno przypuścić, aby następca doznał porażki, Herhor dał mu do
zrozumienia, że w takim razie triumf nie powinien być zanadto wielki.
„Państwo - mówił - nic na tym nie
straci, jeżeli wojowniczy i popędliwy następca tronu będzie miał przez kilka
lat zabawkę na zachodniej granicy. On sam nabierze biegłości w sztu- ce
wojennej, a rozpróżniaczeni i zuchwali nasi żołnierze znajdą właściwe dla
siebie zajęcie”.
Drugą korespondencję prowadził
Mentezufis ze świętym ojcem Mefresem, i ta wydawała mu się ważniejszą. Mefres,
obrażony kiedyś przez księcia, dziś z okazji sprawy o zabicie dziecka Sary bez
ogródek oskarżał następcę o dzieciobójstwo dokonane pod wpływem Kamy. A gdy w
ciągu tygodnia wyszła na jaw niewinność Ramzesa, arcykapłan, jeszcze bardziej
rozdrażniony, nie przestawał twierdzić, że książę jest zdolny do wszystkiego,
jako nieprzyja- ciel ojczystych bogów i sprzymierzeniec nędznych Fenicjan.
Sprawa zabójstwa dziecka Sary tak
podejrzanie wyglądała w pierwszych dniach, że nawet rada najwyższa z Memfisu
zapytała Mentezufisa: co o tym sądzi? Mentezufis jednak odpo- wiedział, że
całymi dniami przypatruje się księciu, lecz ani na chwilę nie przypuszcza,
ażeby on był mordercą.
Takie to korespondencje, niby
stado drapieżnych ptaków, krążyły dokoła Ramzesa, pod- czas gdy on rozsyłał
zwiady w kierunku nieprzyjaciela, naradzał się z wodzami lub zachęcał wojska do
szybkiego pochodu.
Dnia czternastego cała armia
następcy tronu skoncentrowała się na południe od miasta Te- renuthis. Ku
wielkiej radości księcia przyszedł Patrokles z greckimi pułkami, a wraz z nim
kapłan Pentuer, wysłany przez Herhora na drugiego dozorcę przy wodzu naczelnym.
Obfitość kapłanów w obozie (byli
bowiem jeszcze i inni) wcale nie zachwycała Ramzesa. Postanowił jednak nie
zwracać na nich uwagi, a podczas narad wojennych wcale nie pytał ich o opinią.
I jakoś ułagodziły się stosunki:
Mentezufis bowiem, stosownie do rozkazu Herhora, nie na- rzucał się księciu.
Pentuer zaś zajął się organizowaniem pomocy lekarskiej dla rannych.
Gra wojenna
zaczęła się.
Przede wszystkim Ramzes, za pośrednictwem
swoich agentów, w wielu wsiach pogranicz- nych rozpuścił pogłoskę, że
Libijczycy posuwają się w ogromnych masach, że będą niszczyć i mordować.
Skutkiem tego przestraszona ludność zaczęła uciekać na wschód - i wpadła na
egipskie pułki. Wówczas książę zabrał mężczyzn do dźwigania ciężarów za
wojskiem, a ko- biety i dzieci posłał w głąb kraju.
Następnie naczelny wódz
wyprawił szpiegów naprzeciw zbliżającym się Libijczykom, aby zbadać ich liczbę
i porządek, szpiegowie niebawem wrócili przynosząc dokładne wskazówki co do
miejsca pobytu, a bardzo przesadzone co do liczby nieprzyjaciół. Mylnie też
twierdzili, choć z wielką pewnością siebie, że na czele band libijskich idzie
sam Musawasa w towarzy- stwie swego syna Tehenny.
Książę-wódz aż zarumienił się z
radości na myśl, że w pierwszej wojnie będzie miał tak doświadczonego
przeciwnika jak Musawasa.
Przeceniał więc
niebezpieczeństwo starcia i podwajał ostrożność. Aby zaś mieć wszelkie szanse
za sobą, uciekł się jeszcze do podstępu. Posłał naprzeciw Libijczykom ludzi
zaufa- nych, kazał im udawać zbiegów, wejść do nieprzyjacielskiego obozu i -
odciągnąć od Musa- wasy jego największą siłę: wypędzonych żołnierzy libijskich.
-
Powiedzcie im - mówił Ramzes do swych agentów - powiedzcie im, że mam topory dla zuchwałych, a
miłosierdzie dla pokornych. Jeżeli w nadchodzącej bitwie rzucą broń i opusz-
czą Musawasę, przyjmę ich na powrót do wojsk jego świątobliwości i każę
wypłacić żołd zaległy, jak gdyby nigdy nie wychodzili ze służby.
Patrokles i inni jenerałowie
uznali środek ten za bardzo roztropny; kapłani milczeli, a Mentezufis wysłał
depeszę do Herhora i w ciągu doby otrzymał odpowiedź.
Okolica Sodowych Jezior była to
dolina mająca kilkadziesiąt kilometrów długości, za- mknięta między dwoma
pasmami wzgórz biegnących od południowego wschodu ku północ- nemu zachodowi.
Największa jej szerokość nie przechodziła dziesięciu kilometrów; były zaś
miejsca znakomicie węższe, prawie wąwozy.
Na całej długości doliny ciągnęły
się, jedno za drugim, z dziesięć jezior bagnistych napeł- nionych wodą
gorzkosłoną. Rosły tu nędzne krzaki i zioła, ciągle zasypywane piaskiem, cią-
gle więdnące, których żadne zwierzę nie chciało wziąć do pyska. Po obu stronach
sterczały poszarpane wzgórza wapienne lub ogromne piaszczyste zaspy, w których
można było utonąć.
Cały krajobraz o barwach
żółtych i białych miał charakter strasznej martwoty, którą potę- gowało gorąco
i cisza. Żaden ptak nie odzywał się tutaj, a jeżeli kiedy rozległ się jaki
szelest, to chyba staczającego się kamienia.
Mniej więcej w połowie doliny
wznosiły się dwie grupy budynków oddalonych od siebie na kilka kilometrów; były
nimi - od wschodu forteczka, od zachodu huty szklanne, do których opału dostarczali
handlarze libijscy. Obie te miejscowości skutkiem wojennych niepokojów zostały
opuszczone. Korpus Tehenny miał obowiązek zająć i osadzić oba te punkta, które
armii Musawasy ubezpieczały drogę do Egiptu.
Libijczycy z wolna posuwali się
od miasta Glaukus ku południowi i wieczorem dnia czter- nastego Hator znaleźli
się u wejścia do doliny Sodowych Jezior, pewni, że przejdą ją dwoma marszami,
bez przeszkód. Tegoż dnia, równo z zachodem słońca, armia egipska ruszyła ku
pustyni i uszedłszy po piaskach przeszło czterdzieści kilometrów w ciągu
dwunastu godzin, następnego ranka stanęła na wzgórzach między forteczką a
hutami i ukryła się w licznych wąwozach.
Gdyby owej nocy powiedział kto
Libijczykom, że w dolinie Sodowych Jezior wyrosły palmy i pszenica, mniej
zdziwiliby się aniżeli temu, że armia egipska zastąpiła im drogę.
Po krótkim wypoczynku, w czasie
którego kapłanom udało się odkryć i wykopać kilka studzienek dosyć znośnej wody
do picia, armia egipska poczęła zajmować północne wzgórki ciągnące się wzdłuż
doliny.
Plan następcy tronu był prosty:
chciał on odciąć Libijczyków od ich ojczyzny i zepchnąć ku południowi, w
pustynię, gdzie gorąco i głód wytępiłyby rozproszonych.
W tym celu ustawił armię na
północnej stronie doliny i podzielił wojska na trzy korpusy. Prawym skrzydłem,
najbardziej posuniętym ku Libii, dowodził Patrokles i on miał odciąć
najezdnikom odwrót do ich miasta Glaukus. Lewym skrzydłem, najbardziej
zbliżonym do Egiptu, komenderował Mentezufis, ażeby zagrodzić Libijczykom marsz
naprzód. Wreszcie kierunek nad korpusem środkowym, około hut szklannych, objął
następca tronu mając przy sobie Pentuera.
Dnia piętnastego Hator, około
siódmej rano, kilkudziesięciu konnych Libijczyków ostrym kłusem przejechało
dolinę. Chwilę odpoczęli około hut, rozejrzeli się, a nie spostrzegłszy nic
podejrzanego zawrócili do swoich.
O
dziesiątej przed południem wśród wielkiego skwaru, który zdawał się wypijać pot
i krew z ludzi, Pentuer rzekł do następcy:
-
Libu już weszli w dolinę i mijają oddział Patroklesa. Za godzinę będą tutaj.
-
Skąd wiesz o tym? - spytał ździwiony
książę.
-
Kapłani wiedzą wszystko!... - odparł z uśmiechem Pentuer.
Potem
ostrożnie wszedł na jedną ze skał, wydobył z torby bardzo połyskujący przedmiot
i zwróciwszy się w stronę oddziału świętego Mentezufisa począł dawać ręką
jakieś znaki.
-
Już i Mentezufis jest zawiadomiony - dodał. Książę nie mógł wyjść z
podziwu i odezwał się:
- Mam oczy lepsze od twoich, a
słuch chyba nie gorszy, i pomimo to nic nie widzę ani sły- szę. Jakim więc sposobem ty dostrzegasz nieprzyjaciół i porozumiewasz się z Mentezufisem?
Pentuer kazał księciu spojrzeć na
jedno odległe wzgórze, na szczycie którego majaczyły krzaki tarniny. Ramzes
wpatrzył się w ten punkt i nagle zasłonił oczy: w krzakach bowiem coś mocno błysnęło.
- Cóż to za nieznośny
blask?... - wykrzyknął. - Oślepnąć można!...
-
To kapłan asystujący dostojnemu Patroklesowi daje nam znaki - odrzekł
Pentuer. - Wi- dzisz więc, dostojny panie, że i my możemy przydać się na wojnie...
Umilkł, z głębi doliny przyleciał
do nich szmer, z początku cichy, stopniowo coraz wyraź- niejszy. Na ten odgłos
przytuleni do stoku pagórka żołnierze egipscy poczęli zrywać się, oglądać broń,
szeptać... Ale krótki rozkaz oficerów uspokoił ich i znowu nad północnymi
skałami zapanowała martwa cisza.
Komentarze
Prześlij komentarz